Ember in the Ashes – Recenzja

Czytanie książek to bardzo fajne i rozwijające zajęcie. Książki to przyjaciele, którzy wspierają nas w trudnych chwilach. To najlepsi z możliwych nauczycieli, uczący nas języka
i rozwijający naszą wyobraźnię w sposób najlepszy z możliwych. Poprzez dobrą rozrywkę.

Dlatego ostatnie miesiące bez czytania były dla mnie dość smutne. Słuchałem audiobooków, lecz to nie jest to samo (chociaż zawsze jest to dobry substytut). Kiedy więc dostałem informację, iż pojawiła się nowa książka i mogę dostać egzemplarz do recenzji byłem podekscytowany. Dawno nie czytałem nic nowego.

W czwartek późnym popołudniem w moje małe łapki wpadła książka Saby Tahir (Mam nadzieję, że poprawnie to odmieniłem) o długim i epicko napisanym tytule: Ember in the Ashes – Imperium Ognia. Przeczytałem i teraz jestem gotów, by wyłuszczyć moją opinię.

Przed chwilą, zobaczyłem jakie oceny tej powieści wystawiają portale, jakie opinie tam figurują. Mam mały problem z opanowaniem mojego niedowierzania: 9/10, 8/10, 10/10.

Wchodzę na grząski grunt…. Jedziemy z tym koksem.

Historia tej pierwszej części kręci się dookoła młodej dziewczyny imieniem Laia i młodego… Chłopca? Mężczyzny? Imieniem Elias. Żyją oni w tym samym mieście pod panowaniem bezwzględnego i okrutnego Imperium. Ona jest obywatelką podbitego państwa i razem ze swoją rodziną cierpi prześladowania ze strony bestialskich okupantów.

Elias jest kadetem w elitarnej szkole dla najlepszych wojowników i egzekutorów prawa
w Imperium – Masek. Nazwani tak od srebrnych masek noszonych przez członków organizacji.

Elias ma problem – nie jest bowiem taki jak inni kadeci. Jako dziecko żył w wędrownym plemieniu Plemieńców i tam nauczył się takich wartości jak współczucie i miłosierdzie. Te wartości obce są okrutnikom w Imperium, zaś Elias nie chce spędzić swojego życia „gwałcąc i zabijając”, chwaląc przy tym Imperatora.

Ta para spotyka się dość szybko, gdy wskutek pewnych wydarzeń Laia tafia do akademii Eliasa jako niewolnica (To nie jest spojler, to tekst z tylnej okładki).

„Czy wspomniałam już, że Imperium jest złe i okrutne? Nie jestem pewna, chyba trzeba to jeszcze bardziej podkreślić.” – To zdanie musiało pojawiać się w głowie autorki dość regularnie. O tym jak złe jest Imperium i jak źli są ci, którzy mu służą, czytamy cały czas.

Ja rozumiem w pełni, że jest sobie to złe Imperium i niewoli biednych Scholarów. Ale zrozumiałem to już po pierwszych pięciu stronach. Po pięćdziesięciu zacząłem odczuwać pewien dyskomfort. Po dwustu pięćdziesięciu miałem już serdecznie dość tej Scholarskiej propagandy.

Wiecie, pomysł wprowadzenia dwóch protagonistów, umiejscowionych po przeciwnych stronach barykady do ogólnie dobry pomysł. Ale nie jestem przekonany co do tego, jak został on tutaj wykonany.

Widzicie… To jest tak: Laia nienawidzi Imperium, Elias też nienawidzi Imperium. Więc po co to w ogóle? Ok, Imperium jest złe, rozumiem. Ale czy nie było by lepiej, gdyby jedna postać pokazywała nam jedną stronę medalu a druga odwracała nasz punkt widzenia o sto osiemdziesiąt stopni?

Taki zabieg zaserwowania nam dwóch skrajnie rożnych poglądów i ekstrem do jakich mogą posunąć się fanatycy tak jednej jak i drugiej strony… Takie coś ukazało by nam szarość świata i całego problemu okupacji jednego narodu przez drugi znacznie lepiej niż, to co daje nam autorka.

Bo będę szczery – ona próbuje. Pod koniec jest kilka scen, które można określić jako bardziej neutralne. Trochę ludzkich uczuć i zachowań w wykonaniu do tej pory ekstremalnych bohaterów. Niestety jest to kropla w morzu.

Zaletą książki jest jej prostota, czyta się ją szybko i bezproblemowo. Jako, iż docelowo napisano ją dla młodego i niewyrobionego jeszcze czytelnika prosty język jest tu na miejscu.

Jednak ja mam jeszcze kilka problemów.

Język użyty przez autorkę jest prosty ale… To nie znaczy że powinienem czytać jak to ktoś ma kumpli… Kumpli…

Rozumiecie? Takich kwiatków jest tu więcej. Nie jest to na szczęście poziom „Ostatniego Władcy Pierścienia”, ale mimo wszystko…

Postacie są również dość proste. Przyznam wam się: Prawie się popłakałem ze śmiechu, gdy przeczytałem w jednej „opinii”, ekhem: „Są to nieszablonowe postacie, bardzo różnorodne i ciekawe.” Nie, nie są. Są prosto ze sztancy. To wręcz archetypy. Jednak ludziom głoszącym podobne opinie szczerze gratuluję początków, mam nadzieje wspaniałej przygody z fantastyką i być może literaturą inna niż lektury szkolne.

Bo szczerze powiedziawszy: Jest to powieść dla młodzieży. Nie dla zaczytanych w tysiąc stronicowych księgach nerdów jak ja. Być może nie powinienem być zbyt ostry dla Bursztynu w popiele.

Książka ma problemy. Czy też raczej: Ja mam z nią pewne problemy. Od dziwacznego narratora, mówiącego w pierwszej osobie w czasie teraźniejszym. Poprzez przewidywalną fabułę (serio, zgadłem wszystkie główne wątki, które można było odgadnąć) aż do tego nieszczęsnego trójkąta miłosnego
(Mam dość trójkątów miłosnych; czy już każda książka dla młodzieży musi taki mieć?).

Jednak nie jest aż tak źle. W gruncie rzeczy jest to pozycja dla początkujących, każdy kto czytał fantastkę od dzieciństwa czytał i takie książki. Prosty język i prosta historia pozwolą nawet dzieciakom mającymi problem ze sprawnym czytaniem na łatwe zagłębienie się w historię. Między bajki włożyłbym też opowieści o „ścielącym się gęsto trupie”. Język użyty do opisów tych wydarzeń jest tak prosty, że bardziej niepokojące rzeczy widziałem w każdej telewizji po godzinie ósmej wieczorem, ba, widziałem gorsze sceny w kreskówkach.

Jeśli masz na święta obdarować młodszą siostrę, kuzynkę, córkę czy inną pociechę w wieku kwalifikującym jeszcze do szkoły podstawowej to Imperium Ognia jest niezłym wyborem (Chłopcy też mogą sobie poczytać, ale nie potrafię pozbyć się wrażenia, iż jest to książka pisana dla dziewczynek).

Na pewno jest to dobra lektura na początek, prosta – ale to nie poziom „Zmierzchu”. Znajdzie się jakaś przygoda, akcja a bohaterowie, nawet jeśli czasem rozbrajająco naiwni są strawni. Pamiętaj, iż najważniejsze to czytać.

Szary Grabarz

Książkę do recenzji udostępniło wydawnictwo „Akurat”