Mad Max: Fury Road

mad-max-main

W dzisiejszym świecie nie lada wyzwaniem jest nieznajomość „Mad Maxa”. Film, który pierwotnie skazany był na porażkę, nakręcony nakładem czterystu tysięcy dolarów, wypuszczony do dystrybucji w tym samym roku, w którym kinomani całego świata zachwycali się „Hair” i „Ósmym Pasażerem Nostromo”, z obsadą składającą się z niszowych australijskich aktorów i najprawdziwszych gangerów, okazał się jednak miażdżącym sukcesem dla twórcy George’a Millera, który, idąc za ciosem, stworzył jedną z flagowych serii lat osiemdziesiątych, do dziś pozostającą w mentalności wielu protoplastą całego podgatunku postapokalipsy. I jak to bywa przy tworach tak nośnych i rozpoznawalnych (a i kontrowersyjnych- zapytajcie trzech znajomych o to, która część trylogii jest najlepsza. Opinie będą co najmniej cztery)- wyczekiwany od ponad dekady „Fury Road”, pierwotnie planowany na rok 2003, a wstrzymany przez- o ironio- kryzys energetyczny podczas wojny w Iraku budził u fanów serii tyleż nadziei, co sporów. Czy słusznie?

Osobom zaznajomionym z pozostałymi częściami w oczy od razu rzuci się dramatyczny wzrost jakości względem poprzedników, a uwierzcie mi- nie jest to tylko kwestia upływu trzydziestu lat. Wizualia są tu obłędne, szczególnie, że zmieniona została konwencja kręcenia filmu. Kamera niejednokrotnie pokazuje akcję z oddali, przedstawiając rozmach toczącej się akcji i przepiękne plenery (Przepiękne? Chyba dla miłośnika Afrika Korps- przyp. rozszczepionej osobowości). A jest co podziwiać- tym razem kręcony w Namibii, nowy Max płynnie przechodzi od niewielkich potyczek w obrębie pościgu, znanych z poprzednich części, do całej bitwy, rozgrywającej się na tytułowej Szosie Furii. W.w. termin jest natomiast przedsmakiem tego, jak Miller, przy użyciu licznych, wydawałoby się wręcz- banalnych archetypów wykreował jeden z bardziej absorbujących światów „po upadku bomb”. Osoby zaznajomione z poprzednimi częściami spłaczą się, widząc tłumy żołnierzy pobierające z kaplicy(!) kierownice do swych pojazdów, skandujące przy tym „V8! Valhalla!”, krzyżujące palce na znak znanego wszystkim silnika tłokowego. W postapo motyw czci przedmiotów sprzed „Upadku” (jakikolwiek by on nie był) pojawiał się już niejednokrotnie, ale tutaj wykorzystany został naprawdę bezbłędnie. Struktura ścigającej Rockatinsky’ego armii do złudzenia przypomina tę hordy stepowej, co w połączeniu z wykorzystywaną przezeń technologią (wbrew pozorom dosyć dobrze znaną i rozumianą) tworzy przepiękny kontrast. Tu należy koniecznie wspomnieć o „mięsie” filmu- samochodach. Od War Rig’a, którym przez pustkowie pędzi (nie)wesoła zgraja protagonistów, przez wszelkie możliwe wariacje na temat Buggy, uzbrojone w absolutnie wszystko, co można znaleźć i przystosować do walki, po amerykańskiego HEMTT’a z dziesiątkami głośników i gitarzystą grającym metal na podobieństwo pieśni wojennych (z którego wyczynami niejednokrotnie zlewa się zresztą bardzo dobra ścieżka dźwiękowa, co jest naprawdę wyśmienitym zabiegiem)- wszystko tutaj oddaje duszę swoich kierowców, jest wręcz ich integralną częścią. W każdym projekcie można doszukać się mnóstwa subtelnych symboli, oddających jego unikatowość. To samo powiedzieć trzeba o ekwipunku- Luger P08, ewidentnie pamiętający lepsze (he-he) czasy, noże robiące za dźwignie zmiany biegów czy nadgarstkowe kusze i piły spalinowe- tutaj nie przebiera się w estetyce, a w funkcjonalności. Choćby najbardziej szalonej, ale zawsze funkcjonalności. Chyba, że mówimy o plującej ogniem gitarze- tu estetyka jest funkcjonalnością samą w sobie. Na, przyznam, że nieoczekiwaną, pochwałę zasługuje tu też kreacja bohaterów. Max więcej robi, niż mówi, a po jego sposobie wysławiania się i zachowania widać lata spędzone na zapomnianych przez Boga pustkowiach. Furiosa- tytułowana nie bez powodu per „Imperator”- to jedna z najtwardszych postaci, jakie widziałem w ciągu ostatnich lat, i, jak się przekonacie, ma ku temu powody. Dość zresztą wspomnieć, że walczy z Maxem na równych warunkach pomimo zauważalnego… handicapu. I Immortan Joe (literówka nieprzypadkowa, to, mimo polskiego tłumaczenia „Wieczny”, pisownia właściwa tego tytułu)- demagog i dyktator, obiekt kultu, ale przede wszystkim człowiek z krwi i kości, kierujący się nie manią, lecz pragmatyzmem i wyrachowaniem w obliczu upadku cywilizacji. Każdy ma coś do powiedzenia, każdy odgrywa swą rolę, w każdym też, na pewnym etapie filmu, dostrzega się cechy, o które normalnie nie byliby podejrzewani. Niech was nie zmyli, że wspomniałem tylko o nich- postaci kluczowych i nie gorzej wykreowanych jest tutaj więcej, ale coś muszę pozostawić waszej wyobraźni. ; )

Ale że obiektywizm zachować trzeba- czas trochę ponarzekać i powytykać błędów. Pierwszą rzeczą, która może się nie podobać, jest rozłożenie akcji filmu. Zainteresowani już od dekady wiedzieli, że będzie to jeden wielki pościg (ujęć poza drogą starczy może na 20 minut rolki), i to, co miało być produkcji największym atutem, dla niektórych będzie jego kulą u nogi. Bo o ile dzieje się niemal bez przerwy (o czym za chwilę), to ilość pompowanej w widza adrenaliny w końcu traci większe znaczenie- 15 ujęcie abordażujących ciężarówkę, spryskanych chromem trepów, którym po chwili Max zdejmuje ciężar głowy wyborowym strzałem z Lugera jest już zwyczajnie monotonne, a nawet zróżnicowanie w ich uzbrojeniu i wyglądzie po pewnym czasie nie pomaga. Film jest też nierówny wizualnie- początek akcji to zapierające dech w piersiach ujęcie burzy piaskowej (tak dobrego naprawdę nie widziałem) i świetna scena w kanionie, po czym plener, z krótkimi przerwami, wraca do punktu wyjścia. Jak w każdym filmie kilka razy siada logika (spokojnie- nikt nie zwróci uwagi), tłumacz kilka razy się potknął (na to też nie trzeba zwracać uwagi), 3D mogło być lepsze (na to zwraca się uwagę w pierwszych kilku minutach, potem oczy się dostrajają i przyznam, że efekt głębi jest dosyć udany. Dla osób nie lubiących złomu lecącego z ekranu na twarz- spokojnie, są takie dwie kilkusekundowe sceny, dla osób, które takie efekty lubią- spokojnie, są dwie naprawdę dobre tego typu sceny).

No i obowiązkowo muszę opluć twórców, że „chciałem prawdziwego Mad Maxa, to nie był Mad Max, gdzie jest Mel Gibson, dlaczego chronologia się nie zgadza, dlaczego Tom „nobody cared who I was” Hardy, gdzie Interceptor (to oczywiście dowcip, kto zauważy, ten zauważy), czemu czekałem tyle lat, Thunderdome było lepsze”.

Kończąc obligatoryjną krytykę- „Fury Road” to naprawdę kawał dobrego filmu i kawał dobrego Mad Maxa. Jeżeli widziałeś, drogi czytelniku, poprzednie części- ilość mniej i bardziej dyskretnych nawiązań pozbawi Cię wszelkich wątpliwości co do tego, czy Miller wciąż jest za kierownicą. Jeżeli nie widziałeś Mad Maxa- idź i obejrzyj. Znajomość poprzednich części do zabawy nie jest wymagana, a jest to film, choć duchowo czerpiący wiele, bardzo różny od swych poprzedników. Ja, znając i ceniąc sobie wcześniejsze przygody Maxa Rockatinsky’ego, bawiłem się bardzo dobrze, choć nie mogę ukrywać, że zaraz po wyjściu z seansu moja opinia była bardziej stonowana.

mmaxendn

Do zobaczenia w Valhalli, o, lśniący od chromu!

GAB