Wikingowie – Wilcze Dziedzictwo


Od dawna zbierałem się do napisania tej recenzji. Jeszcze nigdy nie zdarzyła mi się taka sytuacja jak ta, mimo iż książka od dawna przeczytana leży na moim biurku, złośliwie przypominając mi, że mam zakichany obowiązek napisania recenzji. Dlaczego „Wilcze Dziedzictwo” sprawia mi taki problem? Ponieważ dalej nie jestem pewny, co mam o tej pozycji myśleć.

Na początek kilka informacji: Książka została napisana przez Radosława Lewandowskiego. Tylna okładka poinformowała mnie, iż jest on autorem powieści „Yggdrasil Struny Czasu” oraz „Yggdrasil Exodus”; nie czytałem ich jednak nigdy, zatem jest to moje pierwsze spotkanie z jego pracą.

I muszę być szczery. Fanem jego pisarstwa raczej nie zostanę. Nie dołączy on do grona moich nielubianych pisarzy, ale raczej nikt nie zobaczy mnie w księgarni kupującego jego następne dzieła.

Czy oznacza to, że książka jest zła? I tak, i nie…

Głównym bohaterem „Wilczego Dziedzictwa” to… nikt konkretny, a powieść jest dość krótka – zaledwie czterysta sześć stron; format nieco większy, niż jesteśmy przyzwyczajeni, ale i czcionka większa. Zaś bohaterów jest kilku.

Przykładowo, zaczynamy naszą lekturę śledząc losy młodego Wikinga, marnotrawnego syna jednego ze szwedzkich adalmanów. Mija kilka stron i już śledzimy losy jego ojca,
by potem znowu przeskoczyć na chłopaka. Potem spędzimy chwilę w towarzystwie ich gospodarza tylko po to, aby za sekundę znaleźć się w Szwecji (bo wcześniej byliśmy
w Norwegii). Tam nasza uwaga będzie skakać od norweskich wikingów różnej proweniencji po posła od króla Leonu do Wikingów.

I tak nam ta akcja skacze wte i nazad.

Mija ponad sto stron a ja dalej nie wiedziałem kto tu jest protagonistą. O wszystkich coś tam wiedziałem, każdego poznałem tak trochę. Dostarczono mi każdy punkt widzenia. Ale co z tego, jeśli mam w głowie kompletny mętlik a żadnej z postaci nie poznałem na tyle dobrze, aby ją polubić?

Taki sposób pisania książek drażni mnie i mocno przeszkadza w odbiorze. Dlatego też nie przepadam za Pieśnią Lodu i Ognia a serial na niej oparty oglądam dopiero, gdy zakończy się cały sezon.

Widzicie, kiedy co chwila zmienia się nam protagonista na kolejną nieznaną nam postać, która nas nie obchodzi a jej losy nie wzbudzają w nas emocji, to ciężko jest mieć pozytywne uczucia do całości.
Jednak jeśli lubimy epokę, w której osadzono historię, oglądamy Vikings z wypiekami
na twarzy, czy też zaczytujemy się powieściach osadzonych w okresie, to powieść zaliczy
u nas sporego plusa.

Akcja książki rozpoczyna się od Norwegii i drobnych walkach z Duńczykami, później opisuje wojnę domową w Szwecji, aby na samym końcu doprowadzić nas do dzisiejszej Hiszpanii. Na rozmach nie można tu narzekać.

Język, jakim napisano powieść jest w porządku. Fajerwerków tu nie ma, autor lubi posługiwać się „skandynawskimi terminami” i można tu dać za to plusa. Miałem
co prawda momenty, gdy, czytając jakieś zdanie, mruczałem do siebie pod nosem
„To lepiej by brzmiało, gdyby powiedzieć to tak”, ale to tylko moje czepialstwo.

Ostatecznie „Wikingowie: Wilcze Dziedzictwo” to pozycja nieszkodliwa, ludzie lubiący tematykę mogą po nią spokojnie sięgnąć i dostać swoją dawkę nordyckiego „towaru”. Ludzie tacy jak ja dostaną kręćka po przeczytaniu, gdy dotrze do nich, że powieść się skończyła a żaden z bohaterów jak mnie nie obchodził, tak i dalej nie obchodzi ni krztynę. Decyzję czy sięgnąć po nową powieść Radosława Lewandowskiego pozostawiam wam.

Szary Grabarz

Książkę do recenzji udostępniło wydawnictwo „Akurat”